Relacja z trasy
Byłam w Trójmieście, Toruniu, przedwczoraj przyjechałam z Warszawy. Podróż zaczęłą się dość traumatycznie.
Zdecydowałam się jechać autobusem PKS Białystok, gdyż mieli najkorzystniejsze ceny. A właściwie miałam wybór jedynie pomiędzy PKSem a PKP. Dlatego 44 zł za bilet autobusowy z opłatą manipulacyjną w wysokości 5 zł (sic!) wydała się atrakcyjniejsza niż 60 zł za bilet kolejowy. Jakże się myliłam...
Odjazd był o 6:05 w piątek. Nawet nie kładłam się spać wychodząc z założenia, że wyśpię się w ciągu tych 9 godzin podróży. Na dworzec zawiózł Mnie tato. Pogoda była obrzydliwa - padało przy temperaturze 4 stopni. Autobus spóźnił się z 15 minut, a myśmy w tej mokrej zimnicy czekali. Nie wydrukowałam biletu, tylko zapisałam sobie numer. Do pojazdu wsiadłam jako ostatnia, podałam numer. Okazało się, że pan kierowca nie ma Mnie na liście pasażerów. Gorączkowo zaczęłam szukać potwierdzenia kupna biletu na poczcie e-mailowej przez telefon. Ale zanim się połączyłam, zanim ten Mój staroć wypełnił polecenia... Za nic nie mogłam znaleźć e-maila z biletem. Czas płynął, kierowca i pasażerowie zaczęli się niecierpliwić. Pan kierowca upierał się, że nie kupiłam biletu na ten kurs, Ja się upierałam, że kupiłam. W końcu usłyszałam, że albo kupuję bilet za 68 zł, albo wysiadam. Po krótkiej kalkulacji w głowie zdecydowałam się kupić nowy bilet. Pan kierowca stuknął w maszynkę fiskalną, rozległ się dźwięk drukowanego biletu i wtedy... znalazłam bilet. Moja rozpacz trwała jednak zaledwie chwilkę, gdyż po jego otwarciu okazało się, że kupiłam bilet na następny dzień... No cóż, Moja wina. Zapewne gdzieś coś źle kliknęłam. Po przyjeździe do Trójmiasta na szczęście bez kłopotu zwróciłam bilet.
Niestety, to nie był koniec koszmaru, a dopiero jego początek. Podróż okazała się fatalna. To był niewielki autobus, nie busik, ale taki z tych mniejszych autobusów. Był w okropnej kondycji. Trząsł się cały nawet na prostych drogach, kierowca nagminnie dokonywał gwałtownych zahamowań, które powodawały u Mnie siniaki. Najgorsze było jednak przeraźliwe zimno, które panowało w środku. Auto było ogrzewane jedynie z przodu, przy kierowcy, a ciepło wcale nie docierało do tyłu, gdzie usiadłam. Do tego wyraźnie wiało przez nadwozie. I wcale sprawy nie rowiązał ukochany kocyk, który zawsze ze sobą wożę, chociaż bez niego to nie wiem jak bym tę podróż przetrwała. Na szczęście byłam tak wyczerpana po nieprzespanej nocy, że pomimo niewygód niekontrolowanie zapadałam w sen. I jakoś te dziewięć godzin szybko minęło.
Mieszkanie wynajęłam nie w Gdańsku, lecz w Gdyni, zupełnie niechcący. I chociaż sporo czasu zajęło Mi dojechanie na miejsce, to mieszkanie okazało się gustownie urządzone, zadbane oraz ładnie położone.
Pierwszego wieczora umówiłam się w ostatniej chwili z cookie1986. Umówilliśmy się smsowo, że przywiezie daninkę, kilka piw i będzie przed 20. A na zegarek nie będę patrzeć. Najpierw pobiegłam do sklepu po coś do jedzenia, gdyż cały dzień nic nie jadłam, potem trzeba było się przygotować: umyć, przebrać, umalować. Byłam gotowa na czas. Czekam. 19:30, 19:45, 20:00... Nic. Wysłałam w końcu smsa z zapytaniem gdzie się ten cały cookie podziewa. Zero odpowiedzi. Typowe. Nie pierwszy raz i nie ostatni.
Drugi dzień pobytu w Gdyni zaczął się znacznie lepiej. Byłam umówiona z Piotrkiem na spacer nad morzem i kawę. Potem wróciliśmy do Mnie i rozkoszowaliśmy się dalej wzajemnym towarzystwem. Muszę podkreślić, że poza ogromnymi przyjemnościami, których doznałam ze strony oddanego fetyszysty, było Mi bardzo miło rozmawiać z Piotrem.
Później tego samego dnia spotkałam się z Szymonem, dla którego to było pierwsze tego rodzaju spotkanie. Był mocno zestresowany i nieśmiały. Tym niemniej zupełnie zgrabnie wywiązał się ze swej służby :-)
To były jedyne spotkania, jakie odbyłam w Gdyni. Gdybym nie podniosła ceny za spotkania, tobym na pewno była stratna. Zresztą podobnie było w Toruniu...
Pogoda była nieciekawa. Co prawda nie padało ciągle, jednak chłodna pogoda nie zachęcała Mnie do spacerów. Zajęło Mi trochę czasu, by znaleźć właściwy adres. Mieszkanie znowu okazało się być przyjemnie urządzone, chociaż właściciele nieco oszczędzali na "zbytkach", jak kawa, herbata, czy też ścierka w kuchni. No i materac jak zwykle niewygodny.
W Toruniu było podobnie jak w Gdyni. Byłam umówiona na pierwszy wieczór z tictaciem, który praktycznie do ostatniej chwili obiecywał, że się pojawi, lecz się nie pojawił i nie dał znaku życia. Ale późnym wieczorem przyszedł Mateusz i było bardzo miło :-) Mateusz uwielbia pończochy nylonowe. Następnego dnia rano odwiedził Mnie Marcin, z którym spędziłam dwie godzinki, również bardzo miło :-)
Także Trójmiasto i Toruń się Mi zwróciły. Do Trójmiasta jechałam z duszą na ramieniu i z 400 zł w portmonetce, z czego za mieszkanie zapłaciłam 260 zł po uprzedniej zaliczce w wysokości 100 zł - razem 360 zł. Czyli na mieszkanie w Toruniu już nie miałam pieniędzy. Do tego przejazdy, jedzenie... Czasem mam wrażenie, że się za bardzo poświęcam z tymi wyjazdami. Ale po spotkaniach w Gdyni już wiedziałam, że jakoś zwiążę koniec z końcem.
W Warszawie odebrał Mnie z dworca sługa Bogdan. Ucałował dłoń, potem padł na kolana i przy wszystkich ucałował bucik :-) Uwielbiam to :-) W ogóle kocham tego typu dominację publiczną. Szkoda, że tak mało jest odważnych uległych... Potem pojechaliśmy do mieszkania w Centrum, które zawsze na wyjazdy wynajmuję. Bogdan zrobił Mi herbatkę, potem przyniósł obiad, zaś następnie masował Mi stópki ze dwie godziny, a Ja oglądałam telewizję. Tego dnia miałam mieć spotanie z Pawłem, ale niestety odwołał. Paweł jest Moim stałym sługą, dlatego nie będę na niego pisać paszkwili. Lojalnie przecież odwołał.
Drugiego dnia za to miałam stópki pełne roboty. Najpierw dwie godzinki z Adamem, a potem godzinkę z Łukaszem. Szczególnie to drugie było ciekawe, gdyż był to typ fetyszysty stóp połączonego z money slavem. Za zdjęcie każdego bucika, skarpetki i pozwolenie zostania w slipkach czy umycia jęzorka wodą z brudu butów kazałam sobie płacić.
A potem przyszedł Marcin. I tu zaskoczenie - nie był fetyszystą. Był Moim fanem i chciał Mnie poznać. Och, miał na Mnie chrapkę jak cholera, jego oczy zdradziły wszystko. Dlatego związałam mu nogi, ręce i jądra i pozwoliłam się na siebie tylko patrzeć. Ciekawa alternatywa spędzenia czasu podczas przerwy obiadowej.
Pobyt w Warszawie zakończył się nieprzyjemnym akcentem. Bogdan okazał się fałszywcem. Nie raz i nie dwa podkreślałam, że życzę sobie posiłki wegańskie. Mój były już sługa przygotował Mi samodzielnie na śniadanie sałatkę oraz kaszę z warzywami. Niestety, w sałatce było jajko, a kasza... była ewidentnie z mięsem, do tego zrobiona na bazie sosu z kurczaka. Nie jestem w stanie wyrazić swej złości i rozczarowania. Myślał, że dam się oszukać i zjem trupa. Wszystko wylądowało w kiblu.
I tyle. Powędrowałam do autobusu głodna, bo już nie miałam ochoty biegać i kupować sobie jedzenia. Jednak nie ma to jak w domku z lodówką pełną tofu i warzyw :-)
Zdecydowałam się jechać autobusem PKS Białystok, gdyż mieli najkorzystniejsze ceny. A właściwie miałam wybór jedynie pomiędzy PKSem a PKP. Dlatego 44 zł za bilet autobusowy z opłatą manipulacyjną w wysokości 5 zł (sic!) wydała się atrakcyjniejsza niż 60 zł za bilet kolejowy. Jakże się myliłam...
Odjazd był o 6:05 w piątek. Nawet nie kładłam się spać wychodząc z założenia, że wyśpię się w ciągu tych 9 godzin podróży. Na dworzec zawiózł Mnie tato. Pogoda była obrzydliwa - padało przy temperaturze 4 stopni. Autobus spóźnił się z 15 minut, a myśmy w tej mokrej zimnicy czekali. Nie wydrukowałam biletu, tylko zapisałam sobie numer. Do pojazdu wsiadłam jako ostatnia, podałam numer. Okazało się, że pan kierowca nie ma Mnie na liście pasażerów. Gorączkowo zaczęłam szukać potwierdzenia kupna biletu na poczcie e-mailowej przez telefon. Ale zanim się połączyłam, zanim ten Mój staroć wypełnił polecenia... Za nic nie mogłam znaleźć e-maila z biletem. Czas płynął, kierowca i pasażerowie zaczęli się niecierpliwić. Pan kierowca upierał się, że nie kupiłam biletu na ten kurs, Ja się upierałam, że kupiłam. W końcu usłyszałam, że albo kupuję bilet za 68 zł, albo wysiadam. Po krótkiej kalkulacji w głowie zdecydowałam się kupić nowy bilet. Pan kierowca stuknął w maszynkę fiskalną, rozległ się dźwięk drukowanego biletu i wtedy... znalazłam bilet. Moja rozpacz trwała jednak zaledwie chwilkę, gdyż po jego otwarciu okazało się, że kupiłam bilet na następny dzień... No cóż, Moja wina. Zapewne gdzieś coś źle kliknęłam. Po przyjeździe do Trójmiasta na szczęście bez kłopotu zwróciłam bilet.
Niestety, to nie był koniec koszmaru, a dopiero jego początek. Podróż okazała się fatalna. To był niewielki autobus, nie busik, ale taki z tych mniejszych autobusów. Był w okropnej kondycji. Trząsł się cały nawet na prostych drogach, kierowca nagminnie dokonywał gwałtownych zahamowań, które powodawały u Mnie siniaki. Najgorsze było jednak przeraźliwe zimno, które panowało w środku. Auto było ogrzewane jedynie z przodu, przy kierowcy, a ciepło wcale nie docierało do tyłu, gdzie usiadłam. Do tego wyraźnie wiało przez nadwozie. I wcale sprawy nie rowiązał ukochany kocyk, który zawsze ze sobą wożę, chociaż bez niego to nie wiem jak bym tę podróż przetrwała. Na szczęście byłam tak wyczerpana po nieprzespanej nocy, że pomimo niewygód niekontrolowanie zapadałam w sen. I jakoś te dziewięć godzin szybko minęło.
Mieszkanie wynajęłam nie w Gdańsku, lecz w Gdyni, zupełnie niechcący. I chociaż sporo czasu zajęło Mi dojechanie na miejsce, to mieszkanie okazało się gustownie urządzone, zadbane oraz ładnie położone.
Pierwszego wieczora umówiłam się w ostatniej chwili z cookie1986. Umówilliśmy się smsowo, że przywiezie daninkę, kilka piw i będzie przed 20. A na zegarek nie będę patrzeć. Najpierw pobiegłam do sklepu po coś do jedzenia, gdyż cały dzień nic nie jadłam, potem trzeba było się przygotować: umyć, przebrać, umalować. Byłam gotowa na czas. Czekam. 19:30, 19:45, 20:00... Nic. Wysłałam w końcu smsa z zapytaniem gdzie się ten cały cookie podziewa. Zero odpowiedzi. Typowe. Nie pierwszy raz i nie ostatni.
Drugi dzień pobytu w Gdyni zaczął się znacznie lepiej. Byłam umówiona z Piotrkiem na spacer nad morzem i kawę. Potem wróciliśmy do Mnie i rozkoszowaliśmy się dalej wzajemnym towarzystwem. Muszę podkreślić, że poza ogromnymi przyjemnościami, których doznałam ze strony oddanego fetyszysty, było Mi bardzo miło rozmawiać z Piotrem.
Później tego samego dnia spotkałam się z Szymonem, dla którego to było pierwsze tego rodzaju spotkanie. Był mocno zestresowany i nieśmiały. Tym niemniej zupełnie zgrabnie wywiązał się ze swej służby :-)
To były jedyne spotkania, jakie odbyłam w Gdyni. Gdybym nie podniosła ceny za spotkania, tobym na pewno była stratna. Zresztą podobnie było w Toruniu...
Pogoda była nieciekawa. Co prawda nie padało ciągle, jednak chłodna pogoda nie zachęcała Mnie do spacerów. Zajęło Mi trochę czasu, by znaleźć właściwy adres. Mieszkanie znowu okazało się być przyjemnie urządzone, chociaż właściciele nieco oszczędzali na "zbytkach", jak kawa, herbata, czy też ścierka w kuchni. No i materac jak zwykle niewygodny.
W Toruniu było podobnie jak w Gdyni. Byłam umówiona na pierwszy wieczór z tictaciem, który praktycznie do ostatniej chwili obiecywał, że się pojawi, lecz się nie pojawił i nie dał znaku życia. Ale późnym wieczorem przyszedł Mateusz i było bardzo miło :-) Mateusz uwielbia pończochy nylonowe. Następnego dnia rano odwiedził Mnie Marcin, z którym spędziłam dwie godzinki, również bardzo miło :-)
Także Trójmiasto i Toruń się Mi zwróciły. Do Trójmiasta jechałam z duszą na ramieniu i z 400 zł w portmonetce, z czego za mieszkanie zapłaciłam 260 zł po uprzedniej zaliczce w wysokości 100 zł - razem 360 zł. Czyli na mieszkanie w Toruniu już nie miałam pieniędzy. Do tego przejazdy, jedzenie... Czasem mam wrażenie, że się za bardzo poświęcam z tymi wyjazdami. Ale po spotkaniach w Gdyni już wiedziałam, że jakoś zwiążę koniec z końcem.
W Warszawie odebrał Mnie z dworca sługa Bogdan. Ucałował dłoń, potem padł na kolana i przy wszystkich ucałował bucik :-) Uwielbiam to :-) W ogóle kocham tego typu dominację publiczną. Szkoda, że tak mało jest odważnych uległych... Potem pojechaliśmy do mieszkania w Centrum, które zawsze na wyjazdy wynajmuję. Bogdan zrobił Mi herbatkę, potem przyniósł obiad, zaś następnie masował Mi stópki ze dwie godziny, a Ja oglądałam telewizję. Tego dnia miałam mieć spotanie z Pawłem, ale niestety odwołał. Paweł jest Moim stałym sługą, dlatego nie będę na niego pisać paszkwili. Lojalnie przecież odwołał.
Drugiego dnia za to miałam stópki pełne roboty. Najpierw dwie godzinki z Adamem, a potem godzinkę z Łukaszem. Szczególnie to drugie było ciekawe, gdyż był to typ fetyszysty stóp połączonego z money slavem. Za zdjęcie każdego bucika, skarpetki i pozwolenie zostania w slipkach czy umycia jęzorka wodą z brudu butów kazałam sobie płacić.
A potem przyszedł Marcin. I tu zaskoczenie - nie był fetyszystą. Był Moim fanem i chciał Mnie poznać. Och, miał na Mnie chrapkę jak cholera, jego oczy zdradziły wszystko. Dlatego związałam mu nogi, ręce i jądra i pozwoliłam się na siebie tylko patrzeć. Ciekawa alternatywa spędzenia czasu podczas przerwy obiadowej.
Pobyt w Warszawie zakończył się nieprzyjemnym akcentem. Bogdan okazał się fałszywcem. Nie raz i nie dwa podkreślałam, że życzę sobie posiłki wegańskie. Mój były już sługa przygotował Mi samodzielnie na śniadanie sałatkę oraz kaszę z warzywami. Niestety, w sałatce było jajko, a kasza... była ewidentnie z mięsem, do tego zrobiona na bazie sosu z kurczaka. Nie jestem w stanie wyrazić swej złości i rozczarowania. Myślał, że dam się oszukać i zjem trupa. Wszystko wylądowało w kiblu.
I tyle. Powędrowałam do autobusu głodna, bo już nie miałam ochoty biegać i kupować sobie jedzenia. Jednak nie ma to jak w domku z lodówką pełną tofu i warzyw :-)
Zatem ogólnie na plus. Kiedy wyjazd do UK ??
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń